CZY DRUGI RAZ WYBRAŁABYM WETERYNARIĘ?
Coś we mnie chciałoby bardzo, żebym napisała: nie, nie wybrałabym ponownie tego kierunku. Ale znam siebie doskonale i wiem, że to nie jest prawda. Z pewnością zastanowiła bym się nad tym dłużej, może wcześniej zrobiła jakieś rozeznanie i może to pozwoliłoby podjąć inne życiowe decyzje. Wybór medycyny weterynaryjnej był tak oczywisty jak oddychanie – bardzo chciałabym, żeby było tak aktualnie, ale niestety tak nie jest. Nie wiem, co innego mogłabym robić w życiu, ale wiem, że chciałabym, żeby ktoś tamtej, młodej i naiwnej, mnie powiedział jak to naprawdę wygląda. Bo dla wielu to tylko mizianie piesków i kotków, a nie jest to nawet pół prawdy.
To ciężkie rozmowy z właścicielami, to przeprowadzanie eutanazji (zawsze „trochę” czuję się jak morderca, chociaż wiem, że to w 99% jedyne ZDROWE I RACJONALNE rozwiązanie), to wspieranie właścicieli w trakcie eutanazji, to przekonywanie ich, że to najlepsza decyzja jaką mogli podjąć (a co jeśli nie? A co jeśli coś jeszcze można było zrobić?!), to godziny (pogodzinach) spędzone na zgłębianiu literatury i zastanawianiu się jak czuję się nasz pacjent, czy nasze leczenie działa, czy idziemy w dobrą stronę z diagnostyką, czy zbliżamy się do poznania prawdy. Z tego miziania jak widać niewiele zostaje, za to dużo dzieje się w głowie. Styki się palą, mózg paruje. A wraz ze stażem zawodowym rośnie poziom trudności, zaczynają trafiać Ci się coraz trudniejsze przypadki, być może takie, gdzie wielu twoich kolegów się poddało i mówiło, że nic nie da się zrobić. I co wtedy? Czujesz presję? Ja czuję.
Chciałabym wiedzieć przed studiami, że tyle emocji będzie się z tym wiązało. Pozytywnych też, bo to przecież nie tylko eutanazje, to odbieranie porodów, to skuteczne leczenie i wydzieranie psiokotow z objęć kostuchy. Ale weterynaria, tak jak medycyna, to emocjonalny rollercoaster.
FINANSOWE PITU PITU
Czy zdecydowałabym się na weterynarię, gdybym wiedziała ile czasu dodatkowo będę poświęcać na pracę (naukę, nadgodziny – w większości przypadków bezpłatne) i jakie są realia weterynaryjne w Polsce? Trochę wątpię. Żyłam w jakiejś śmiesznej bańce, że ciężko pracując można będzie dobrze zarabiać. A ciągle dochodzą mnie słuchu od znajomych i młodszych roczników jak to próbuje się na wszystkim zaoszczędzić a przede wszystkim na pracowniku. Nie ukrywam, że na jednej z moich rozmów, kiedy byłam młoda lekarką – prawie rok po studiach, ale tylko kilka miesięcy w zawodzie – wymagano ode mnie umiejętności chirurgicznych (bez wstydu, no może z lekkim zażenowaniem przyznaję, że od tego czasu nie wiele się zmieniło, choć wtedy nie byłam w stanie nawet zaopatrzyć chirurgicznie rany), przyjmowania zwierząt egzotycznych oraz wykonywania USG i echa za mniej niż 2k netto/miesiąc. I chociaż byłam wtedy zielona jak szczypiorek na wiosnę to wiem, że podobne stawki proponuje się lekarzom, którzy są w stanie przeprowadzać podstawowe zabiegi chirurgiczne i tym, którzy naprawdę wymiatają i mają duże, zawodowe, doświadczenie. Zawsze się wtedy zastanawiam z czego to wynika. Czy z cwaniactwa zatrudniających czy może z naszych niekompetencji lub przekonania, że nie zasługujemy na wyższą pensję (baby mają z tym straszny problem). Kobiety, albo tylko ja tak mam i próbuję teraz uogólniać, żeby poprawić sobie humor, mają bardzo duży problem z tym, żeby wynegocjować odpowiednią stawkę godzinową i/lub podwyżkę.
Miałam szczęście, że trafiłam w miejsce, w którym nadrobiłam wiele swoich braków, choć powinnam jeszcze stać się skalpelowym wymiataczem, nauczyłam się wiele, czerpiąc wiedzę od bardzo mądrych ludzi, a przy tym nie głodowałam. Wiem jednak, że wielu absolwentów zmienia branżę ze względu na zarobki – bo są śmieszne – sama zresztą pół roku pracowałam w korporacji na tzw. Słuchawce. Zarobki oferowane w outsourcingu a te oferowane młodym lekarzom weterynarii, to niesamowita przepaść. To zawsze będzie mnie dziwić, przerażać i smucić.
Aktualnie również po raz kolejny stoję na rozdrożu i zastanawiam się co dalej. Zostać tu gdzie jestem nie mogę (i muszę przyznać sama przed sobą, że nie chcę), ale totalnie nie wiem, co dalej. Wiem, że kocham weterynarię i jej jednocześnie nienawidzę. To jest coś bez czego nie będę potrafiła żyć, ale mam wrażenie, że powinnam też znaleźć jakieś drugie źródło dochodów. Coś, co pozwoli mi mentalnie odpocząć. Moje niezadowolenie z zarobków w weterynarii – dane posiadam z rozmów z innymi młodymi lekarzami – oczywiście pewnie wiąże się z tym, że ciągle wiem za mało, umiem za mało, robię za mało i dlatego też nie mogę oczekiwać, że będę zarabiać tyle, co osoba, która posiada inny, lepiej rozbudowany wachlarz umiejętności. Ale prawda jest też taka, że w tym zawodzie człowiek nigdy nie będzie umiał wszystkiego, a jeśli będzie myślał, że umie… cóż, to może powinien się nad sobą zastanowić.
Mam czasami wrażenie, że nie doceniam tego jakim (dobrym) lekarzem jestem, że ciągle na siłę szukam w sobie wad i ciągle próbuję sobie dokopywać „A widzisz Beata tego znowu nie wiesz, tego znowu musisz szukać w książce”, zamiast cieszyć się pewnego rodzaju pokorą, którą mam w sobie i tym głodem wiedzy, którego jeszcze mi nie brakuje i mam nadzieję, że nigdy nie zabraknie.
Czasem jednak, kiedy patrzę na swoich rówieśników to łapie mnie w dołeczku zazdrość, wybrali inną drogę, medyczną lub inżynieryjną, w każdym razie nie weterynaryjną i oto kupują mieszkania, samochody, jeżdżą na wycieczki i robią tysiąc innych ciekawych rzeczy. A ja co? Ja ciułam na szkolenie, a potem okazuje się, że musze pilnie do gastrologa i bach zamiast na szkolenie to wydaję setki złotych na leki w aptece.
PODSUMOWANIE
W byciu weterynarzem chyba najbardziej irytują mnie pieniądze, już nawet nie klienci, a pieniądze, jakie trzeba w siebie wpompować, a których ciągle nie ma. Wynika to pewnie z tego, że jestem finansowym osłem i nie umiem w oszczędzanie, ale czasem kiedy nieweterynaryjni znajomi z ciekawości pytają ile zarabia się jako lek. wet. . Ech, wtedy lepiej jednak zmienić temat lub śmiać się przez łzy. Śmiech to zawsze dobry wybór. Śmiech jest dobry na wszystko. Nie pomaga tylko na światło w lodówce, na pustą lodówkę pomagają najbliżsi.
Wiecie, w tym tekście głównie skupiłam się na zarobkach, bo moim zdaniem, niefinansowego ninja, jest słabo i to jest, moim zdaniem, główny minus tego zawodu – emocjach, depresji, wypaleniu zawodowym pisałam już wcześniej (jeśli nie tu, to często wspominam o tym na fanpage)
Żeby być weterynarzem to trzeba to po prostu lubić, albo być masochistą, bo często towarzyszą nam skrajne emocje: od słodkich zdrowych szczeniaczków i euforycznego tarzania się z nimi po podłodze (nie ważne, co ludzie powiedzą! Ważne, że pacjent ma fun!) do pełnych łez pożegnań z wieloletnim przyjacielem. Czasami trzeba też się naprawdę poużerać z klientami, czasami ryzykuje się własnym zdrowiem (mam paru takich kocich pacjentów o roboczym pseudonimie „szatan”/”tygrys”), czasami dostaje się czekoladę od klienta, choć częściej opinię na Google, żeście partacz i naciągacz, często nie śpi się zbyt dobrze, bo albo jest się na dyżurze (i nie wie się, w co ręce włożyć) , albo martwi się o pacjenta, albo jest się w drodze na kolejne szkolenie czy staż czy tam inną konferencję w Leżajsku.
Weterynaria w moich oczach to droga do ciągłego samodoskonalenia się, do bycia coraz lepszym, bardziej wykwalifikowanym, kompetentnym i to wszystko dla swoich futrzastych przyjaciół. I choć bywa nieprzyjemnie, do bani i biednie, to pewnie wybrałabym tę drogę jeszcze raz, ale może już od początku skupiałabym się na rozwijaniu pozabranżowych umiejętności. Po to, żeby dbać o siebie, swoje zdrowie, równowagę psychiczną oraz być może aby znaleźć sobie alternatywne źródło utrzymania.
A czy Wy wybralibyście drugi raz weterynarię, gdybyście wiedzieli, jak to wygląda naprawdę?