Nie posiadam super mocy, nie jestem wszechwiedząca i wszechmocna. Nie jestem Bogiem. Jestem tylko, albo aż, lekarzem weterynarii wyposażonym w wiele narzędzi diagnostycznych i terapeutycznych, a przede wszystkim w wiedzę i doświadczenie. Ale czasami bycie lekarzem nie wystarcza, żeby uratować czyjeś zdrowie i życie. Czasami po prostu jest już za późno na to, żeby lekarska interwencja była skuteczna, a czasami popełnimy błąd, którego nie da się naprawić – my lekarze i wy opiekunowie naszych pacjentów.
Skąd tyle porażek w lecznictwie?
Skąd tyle niepowodzeń? To dość oczywiste. Jesteśmy ludźmi i często się mylimy. Czasami jest tak, że opiekun zwierzęcia zgłasza się zbyt późno do lekarza, bo przeoczył objawy choroby u swojego psiokota, bo nie miał pieniędzy, żeby zgłosić się wcześniej, bo nie miał czasu przez swoją pracę etc. Czasami jest tak, że właściciel neguje każdą lekarską propozycję, przez co bardzo często błądzimy, my lekarze, jak dzieci we mgle. Bo właściciel nie wyraża zgody na badania dodatkowe, bo neguje zasadność leczenia, bo poprzedni lekarz „leczył na oko”, bo wstaw tu cokolwiek… Tych bo jest mnóstwo i podejrzewam, że lista „bo” to jedna z tych nigdy niekończących się list.
Ile przypadków, tyle historii. Ja nie jestem od oceniania, jestem od niesienia pomocy – sprzedaży usługi, jaką jest leczenie. Na ocenę pozwalam sobie dopiero wtedy, kiedy ktoś próbuje na mnie przerzucić odpowiedzialność za stan swojego zwierzęcia. Chociaż czy informowanie kogoś o jego zaniedbaniach jest formą oceniania? Nie wiem, ale jest to jedyny moment, w którym pozwalam sobie na bycie „niemiłym” w pracy i wypunktowanie tego, co miało być zrobione a nie było.
Są choroby, które są nieuleczalne. Są choroby, w których jedynym humanitarnym rozwiązaniem jest eutanazja. Są też takie, które chociaż uleczalne, obarczone są dużym odsetkiem śmiertelności, mimo prowadzenia prawidłowego, intensywnego leczenia. Są choroby, o których przebiegu mówimy, że jest piorunujący – w jednej godzinie stan pacjenta choć ciężki jest stabilny, a w kolejnej dochodzi do załamania i często nic z tym nie możemy zrobić. I to nie jest niczyją winą. Tak po prostu jest. Bywa też tak, że zafiksujemy się, jako lekarze, na jednym objawie i nie zauważymy innych. Albo zbyt późno otrzymamy wyniki badań. Albo zbyt późno je zlecimy. Leczenie nie jest łatwe. Medycyna nie jest łatwa. Bycie lekarzem nie jest łatwe. Potknąć można się na każdym kroku.
Uważam, że oceniać mogę co najwyżej swoje postępowanie jako lekarza i zresztą często to robię: CZY MOGŁAM DLA TEGO PACJENTA COŚ JESZCZE ZROBIĆ? CZY MOGŁAM WPAŚĆ NA TO WCZEŚNIEJ? CZY MOGŁAM PRZEDSTAWIĆ SYTUACJĘ WŁAŚCICIELOWI INACZEJ? CZY GDYBYŚMY NAWIĄZALI INNĄ, LEPSZĄ NIĆ POROZUMIENIA TO SYTUACJA WYGLĄDAŁABY INACZEJ? Nazywam to samobiczowaniem. I zdecydowanie nie polecam tego modelu analizowania wszystkich leczniczych porażek.
Jestem lekarzem weterynarii. Jestem człowiekiem, który popełnia błędy.
Pisałam o tym nie raz i pewnie jeszcze nie raz napiszę: nie myli się tylko ten, który nic nie robi. Im ciężej pracujesz, im więcej psiokocich żyć przewija się przez Twoje ręce tym większe szanse masz na popełnienie błędu. To pewnie kwestia statystyki. Nie jestem żadnym autorytetem dla nikogo – a jeśli jestem dla kogoś, to może warto, żeby ten ktoś to poważnie przemyślał – ale mogę powiedzieć Wam jedno: popełnianie błędów jest w porządku.
Po pierwsze dlatego, że pokazuje nam wszystkim, że nie jesteśmy nieomylni, wszechwiedzący i najlepsi w tym, co robimy. Po drugie dlatego, że popełnianie błędów jest częścią procesu uczenia się. Po trzecie dlatego, że uczy nas tolerancji i zmazuje zadarty nos i prześmiewczy uśmieszek z twarzy tych, którzy nigdy niczego nie spartolili. Po czwarte zaś dlatego, że medycyna nie jest oparta na systemie zero jedynkowym. O ileż łatwiej byłoby, gdyby tak właśnie było. Medycyna jest sztuką. Sztuką łączenia faktów, improwizacji, wyciągania wniosków i obserwacji.
Na każdym etapie leczenia możemy popełnić błąd, zaczynając od procesu stawiania diagnozy. Wystarczy o coś nie zapytać. Wystarczy nie zauważyć subtelnej zmiany zachowania pacjenta, reakcji podczas badania, niewielkiego odchylenia w badaniu klinicznym czy szczegółowym. Aż w końcu wystarczy podać nie ten lek, albo ten lek ale w złej dawce, albo ten lek, w tej dawce, ale wybierając złą drogę podania. Tych „wystarczy” można by mnożyć godzinami.
Każdy popełniony przez nas błąd powinien być dla nas lekcją. Wiecie, takim pstryczkiem od losu w nos. Takim momentem zastanowienia się nad sobą i nad tym, co właśnie zrobiliśmy i jakie tego były skutki. To chwila wyciągania wniosków i opracowania schematów postępowania, żeby więcej takiego błędu nie popełnić.
Jestem lekarzem weterynarii. Nie mam super mocy.
Biały kitel nie robi z nas pana życia i śmierci. On daje nam tylko narzędzia, które powinniśmy wykorzystywać z głową dla dobra naszych pacjentów.
Zapamiętajcie sobie wszyscy, że nie ma takiego lekarza, który by nigdy nie popełnił żadnego błędu. Jeśli spotkaliście osobę, która tak uważa to albo jest po prostu głupia i nie zauważyła swojego błędu, albo boi się, że przyznanie się do strzelenia babola zniszczy jej karierę i/lub autorytet. Moim zdaniem przyznanie się do popełnianych błędów przed sobą i przed innymi jest bardzo ważne w procesie uczenia się i nauczania innych. Każda porażka i jej wnikliwa analiza z wyciągnięciem wniosków jest krokiem do bycia lepszym lekarzem, nauczycielem i mentorem.
I choć boskiej mocy nigdy nie posiądziemy to dzięki popełnianiu błędów będziemy krok bliżej doskonałości, bo każda terapeutyczna wpadka powinna być w moim odczuciu motywacją do nauki. A im więcej wiemy, im więcej się uczymy, tym więcej żyć możemy uratować.