Dlaczego w ogóle ćwiczę? Zaczęłam ćwiczyć, bo czułam się źle ze swoim ciałem. Sporo osób to przerabia, dlatego tematu nie będę rozwijać. Czułam się też mało sprawna i tak było w rzeczywistości. A teraz czuję, że mogłabym być kimś! Trener dogtor Beata czy to nie brzmi zabawnie, w kontekście mojej przeszłości? Lata siedzenia na tyłku zrobiły ze mnie funkcjonalną kalekę, pogłębiły się wady postawy z dzieciństwa. Zaczęły boleć plecy i kolana. Fizycznie czułam się staro. Zacząć było trudno, bo jestem osobą, która chce wszystko od razu. A na efekty ćwiczeń siłowych trzeba cierpliwie czekać – i ciężko na nie zapracować. Nie byłam w stanie wykonać podstawowych ćwiczeń, nie potrafiłam zrobić przysiadu ani martwego ciągu. Mój hip hinge nie istniał. Każde ćwiczenie musiało zostać maksymalnie uproszczone. Przysiad z obciążeniem na plecach? Zapomnij. Zamiast tego front squat z kettlem, potem przysiad z kijaszkiem zamiast sztangi, przysiad z kijkiem na plecach i podkładkami pod piętami, przysiad ze sztangą i podkładkami i dopiero po jakimiś roku mordowania się z własnym ciałem low bar squat bez podkładek (z techniką, którą dalej trzeba szlifować). Mam w ogóle wrażenie, że już poruszałam ten temat na blogu, ale skoro to mój blog to mogę wałkować dowolny temat tyle razy ile zechcę, bo to w końcu moje miejsce w sieci, a nie pana Zenka czy innej Janiny.
Ruch jest moją formą terapii, bez siłowni nie sądzę, żebym była w stanie funkcjonować w miarę normalnie. Siłownia to jest miejsce, które uczy mnie dyscypliny i zmusza do przestania bycia płaczliwą, leniwą bułą. Wymusza wyjście ze strefy komfortu i przekraczanie swoich granic. Robienie przysiadów ze swoją masą ciała jest jednocześnie torturą i przyjemnością. To nie jest proste, żeby usiąść i wstać mając na plecach dodatkowe 50, 60, 70, 80, 90, 100 kg. Często każde powtórzenie jest walką, o to, żeby wstać i przeżyć (fizycznie) i o to, żeby zdecydować się na kolejne powtórzenie. Ale satysfakcja jest ogromna. Tylko, żeby ją poczuć trzeba najpierw złapać oddech i zetrzeć pot z czoła.
Sport stał się pasją. Może jeszcze taką malutką i raczkującą, ale już teraz mogę mówić, że jest to pasja. Pasja, która leczy i która pozwala mi nie wariować. Dzięki siłowni śpię lepiej, jem lepiej, czuję się lepiej, wyglądam lepiej, organizuję czas lepiej. Pozwala mi rozładować stres i napięcie – dlatego tak dobrze czuję się, kiedy prosto z pracy biegnę na siłownię. Jem posiłek przedtreningowy, łapie autobus, wskakuje w sportowe gacie i top, przerzucam żelastwo, odbębniam kardio na bieżni (to jest akurat kara dla mnie) i nagle… nagle po prostu czuję się dobrze. BŁOGO. Przynajmniej na chwilę zapominam o pracy i o tym, że mam do napisania zaległe opisy przypadków, do przeczytania zaległy rozdział książki, że mój pacjent gorzej się czuje, chociaż powinien czuć się już dobrze. Jest to czas dla mnie. Odpoczywam zapieprzając.
Mam takie marzenie, nieśmiałe, bo kimże ja jestem, żeby o tym marzyć, żeby siłownia stała się moją drugą pracą. Skoro aktualnie każdy może być trenerem personalnym to dlaczego nie ja? Dlaczego nie stać się kimś? Come on, sky is the limit. Wiecie „trener DOGtor Beata” to brzmi zabawnie? Pogadajmy o tym za rok o tej porze, no albo za dwa.