Interwały na bieżni stanowią dla mnie źródło inspiracji, otwierają moją głowę. Doznaję wtedy takiego uczucia jak gdyby, ktoś otwierał moją głowę i wybierał całe to kłębowisko beznadziejnych myśli i innego syfu dnia codziennego, a potem napełniał optymizmem i wiarą, że mogę wszystko. Ma to zapewne związek z tym, że często słucham podcastów bodybuilderów, którzy wprost mówią, że musi być ciężko, że muszą być wyzwania, że bez pracy nie ma kołaczy. W poprzednim poście pisałam o tym, dlaczego w ogóle zaczęłam ćwiczyć i co sport dał mi w zamian – poza zakwasami 😉
„you wanna be a big mother fucker be that guy. be the best in everything you’re doing. It’s gonna be hard? Yep. It’s gonna take time? Yep. it’s gonna take way more effort then you take. Yep.”
No skoro tak, to tak. Nie ma co z tym dyskutować. Trzeba robić. Codziennie stawiać stopę za stopą, step by step, krok za krokiem, szczególnie wtedy kiedy się nie chce. Codziennie bliżej celu. Wiem, że teraz sporo mówię o kulturystyce, ale to wszystko można i trzeba wykorzystać na polu zawodowym – trzeba być codziennie coraz lepszym, doczytywać, myśleć, być głodnym wiedzy, rozwijać się. Ciągle łatwiej mi jest wygospodarować czas na treningi – cztery razy w tygodniu 1,5-2h – niż znaleźć tyle samo czasu lub chociaż połowę na to by się uczyć, uczyć weterynarii. Mam jednak skromną nadzieję, że i to w końcu ulegnie zmianie. Na szczęście zaczynam czuć się lepiej i tego zamierzam się trzymać. Aż do następnego załamania, bo jestem świadoma tego, że prędzej czy później ono przyjdzie.
Jeszcze rok temu słyszałam w pracy, że w ogóle nie widać, żebym ćwiczyła na siłowni. To było strasznie nieprzyjemne: halo ludzie, ćwiczę już trzy lata. Teraz często słyszę, że przez spodnie widać, że mam umięśnione nogi. One są dalej pokryte sporą warstwą tłuszczu, pewnie zawsze będą, ale faktycznie widać już, że moja sylwetka staje się atletyczna. To zdecydowanie nie jest to, co chcę osiągnąć i zdaję sobie sprawę z tego, że dojście do „wymarzonej” sylwetki zajmie mi lata. To jest jednocześnie frustrujące i ekscytujące. Bo ta podróż będzie trwała i trwała. Będą potknięcia, będzie złość na siebie, będą godziny znienawidzonego kardio i strechingu. Ale wiecie co? Ja to naprawdę lubię, no może po za kręceniem kardio i wpychaniem jedzenia na siłę. (Rozciągania też nie lubię, bo jestem drewnem).
Zmęczenie po treningu jest niesamowite, szczególnie odczuwane po treningu dołu. To jest ten rodzaj zmęczenia, który koi, daje szczęście, bo wiąże się z tym, przynajmniej u mnie, że znowu przekroczyłam jakąś barierę, że dołożyłam kilogramów na sztandze, albo, że w końcu zaczęłam biegać interwały, że pokonałam swoje ograniczenia. Bodybuilding taki właśnie jest niesamowicie fascynujący, wciągający, inspirujący. Światek, gdzie krew, pot przeplatają się ze łzami szczęścia. Dobra, fantazja mnie ponosi z tą krwią i łzami, ale tak też bywa. Często chodzę z poobijanymi nogami, z piszczelami ze zdartą skórą, bo za mocno przejechałam po nich sztangą w martwym ciągu, z siniakami w okolicy kolców biodrowych, bo dociążona sztanga wbija się w kości przy hipthrustach. Jest sporo bólu w tym sporcie. Zdążyłam też już popsuć sobie bark. I co z tego? Nic. Żeby akceptować te koszty trzeba to po prostu pokochać. Trzeba kochać tę wewnętrzną walkę, która toczy się w głowie przy każdym powtórzeniu w ciężkiej serii. Kilka miesięcy temu podnosiłam w HT 100kg na trzy powtórzenia, z tak śmiesznym zakresem ruchu, że aż wstyd o tym wspominać. Aktualnie w pełnym zakresie podnoszę 80 na 12 powtórzeń, co wg. kalkulatorów oznacza, że mój maks wynosi jakieś 115kg x 1 powtórzenie. Imponujące. Kosztowało mnie to sporo nerwów. Jak wspominałam jestem osobą, która nie lubi czekać, a w sportach siłowych i sylwetkowych potrzeba czasu. Musiałam wrócić do zupełnych podstaw, zwiększyć zakres ruchu w biodrze, dołożyć ćwiczeń z gumami, żeby poprawić siłę mięśnia pośladkowego średniego. Wato było.
Myślę, że na bodybuilding patrzę też inaczej dzięki mojemu Damianowi, który postanowił sprawdzić się w zawodach w 2021 roku. Jestem z niego naprawdę dumna i podziwiam jego determinację i upór. Wiecie, że on codziennie wstaje z kurami, żeby zrobić swój trening kardio i znajduje czas na to, żeby przygotować mi omlet? Tj. żeby była jasność, nie zawsze robi mi śniadanie, ale często przed lub po swoim kardio smaży mi właśnie placorki z „przepisu” mojej pani trener. . To jest człowiek dyscyplina, człowiek, który określa cele i je realizuje. A ja tam przy nim jestem ciepłą, leniwą bułą, która najchętniej siedziałaby wiecznie pod kocem albo kołderką. On – człowiek dyscyplina. Ja – człowiek wieczna wymówka. Przeciwieństwa się przyciągają, prawda? Nie oznacza to jednak, że i ja zamierzam wyjść na scenę. Nie wykluczam tego, ale nie jest to mój cel i nie sądzę, żeby kiedykolwiek się nim stał.
Sporo znajomych mówi mi: Beata, a czy ty nie chciałabyś zostać trenerem? Chciałabym, chciała, ale jeszcze sporo kilogramów do przerzucenia, sporo litrów potu do wylania, tysiące kilometrów na bieżni do przetuptania, żebym odważyła się mówić innym jak mają żyć. Któregoś dnia przyjdę tutaj i powiem Wam wszystkim: było ciężko, było ciężej niż myślałam, ale patrzcie: udało się. Tego sobie i Wam życzę: zrealizowania swoich marzeń, nie ważne jak długo będzie to trwało.
One Comment
online jobs for beginners working from home
blogging for profit
jobs for moms returning to work
online jobs for introverts
pharm-empire invite